piątek, 14 grudnia 2007

Mönster "Death Before Disorder"

        
 
Wiecie jak to jest, kiedy wracając w piątek do domu potrzebujecie solidnego kopa, który doda energii przed nadchodzącym weekendem. Chłopaki z Monster swoim albumem "Death before disorder" przetrącili mi miednice. Nemcy generują rasowy, nowocześnie brzmiący d-beat podrasowany motoryką rodem z hordy pana Lemmiego. Zresztą nietrudno zauważyć, że ostatnimi czasy wiele zespołów nagrywa w stylistyce, którą określono crust'n'roll - Monster również do tego wszechobecnego przyrostka, ale u nich "roll" jest zastąpione przez "raw". Dziesięć kawałków, dwie gitary, sekcjaca w myśl motto "gdzie sie człowiek spieszy tam się diabł cieszy" i wrzeszczący wokalista - jazda na maksa, cytując znajomego wiksiarza. Mega drapieżne brzmienie, ściana gitarowych riffów za nic mająca melodie, gra bębnów za którą dziękujemy Discharge już od 25 lat - nawet zwolnienia wywołują nagłe pragnienie do użądzenia pogo na przystanku autobusowym. Jednak nie bójcie się - wbrew pozorom nie jest to nudna sieczka - pojawiają się ciekawe drugoplanowe motywy gitar, perkusista ma w zestawie więcej nż jeden werbel, a wokalista pomimo srogiej chłosty, jaką serwuje nam swoim rykiem ma swoisty feeling, któremu brakuje 3/4 crustowych kapel. Cała płyta trwa 20 min - idealna ilość czasu do znalezienia butelki, szmaty i benzyny oraz zrobienia z niej użytku.

Brak komentarzy: