sobota, 15 grudnia 2007

Trzy ścieżki na Wschód

Dzisiejszego popołudnia chciałbym podjąć się małej muzycznej wedrówki na Wschód - krainy ezoterycznych pejzaży,fascynującej kultury, mistycznych legend i wspaniałej muzyki - pociągających, tajemniczych dźwięków z zaułków Kasbah i pustynnych wydm.



Dead Can Dance "A Passage In Time"





Każdy podróżnik wyruszając na wyprawę zabiera ze sobą bagaż doświadczeń, inspiracje, aura miejsca z którego wyruszył tkwi w nim pomimo przeniesienia się do nowych, nieznanych obszarów. Takim podróżnikiem jest kultowy już(jeden z pierwszych zespołów z 4AD, jak inne gwiazdy tej wytwórni wytworzyli swój własny, unikatowy styl) australijski duet Dead Can Dance. Fascynujące połączenie tzw. ethereal, z muzyką dawną(wcześniej współtworzyli scenę gotycką, na późniejszych albumach odeszli od tj stylistyki) wysyła nas w muzyczną podróż z Europy do nieznanego Wschodu. Za każdym razem, kiedy słucham "A passage in time" przychodzi ma na myśl krucjata - średniowieczni krzyżowcy wędrujący przez dzikie pustkowia, wkraczający do wspaniałych, milczących w dostojeństwie arabskich miast, obserwujący zadziwiającą kulturę.I ten duch nieznanego przenikający każdą ich myśl. Właśnie z takiej myśli, tworzącej w myśl reguł Zachodu, ale nasiąkniętej duchem Wschodu otrzymaliśmy tak świetną porcje muzyki. Już pierwszy, instrumentalny utwór "Saltarello" - pełen energii, w stylistyce medieval przenosi nas kilkaset lat wstecz i przywodzi na myśl pełen optymizmu wymarsz w nieznane. Jenak po chwili, słysząc przenikajacy nas do kości, jedyny w swoim rodzaju głos Lisy Gerrard wiemy, że orientalna rzeczywistość nie da się łatwo ujarzmić. Dalej pływamy w kojących melodiach wyśpiewanych głębokim, nierzeczywistym wokalem Brendana Perryego, oddajemy się czarującym dźwiekom instrumentów dawnych pochodzących z obu kultur budującym ocierające się w swej strukturze o folk pejzaże, a dźwieki wprowadzają nas coraz bardziej w głąb nieznanego. Czasem przestrzenie zamieniają się w otwarte morze - niespokojne, zaskakujące dla oszołomionego innymi światami wędrowca, pełne pierwotnej, lecz subtelnej emocji. Tu nie ma jednoznacznie pozytywnych emocji, każda chwila jest podszyta niepokojem, melancholią, tak jak opowieść malanga o duszy człowieka* Ten album nie jest głośny, dynamiczny - to kontemplacja, zaduma, kojarzy mi się z pustynią skąpaną w deszczu - pomimo pozornej dysharmonii zaistniałej sytuacji widok jest przepiękny, unikatowy i godny, by spocząć na na piasku i czekać na ulewe. Jednak nie zdziwcie się, że zaczną krążyć nad wami sępy.


*arabska opowieść o której pisze:
Ognista Mądrość




Grails "Burning Off Impurities"



Czy lubicie zanurzyć się w muzyce? W transowym zapamiętaniu siedzieć z wzrokiem wybiegającym w inne rzeczywistości, gubić teraźniejsze wątki z snuć się niczym dym z shishy po mozaikowej podłodze pałacu wielkiego wezyra? Albo stanąć na minarecie i zadąć w Róg Allaha zwiastujący koniec świata? Właśnie takie wizje malują przed nami muzycy portlandzkiego zespołu Grails. Zatapiają słuchacza w transowych rytmach bębnów, wschodnio brzmiacych zagrywkach gitarowych, dźwięczących w tle dźwiękach grzechotek, rogów i bliżej niezidentyfikowanych instrumentów w mistrzowski sposób przybliżają nas do charakterystycznej dla postrocka kumulacji dźwięków, barw i emocji. Jednak po pierwszym bardzo ekspresyjnym utworze "Soft temple" (o dość typowej dla ww. gatunku konstrukcji) pojawia się jazzowy, a nawet nieco triphopowy chłód śpiącego miasta - kawałek o wymownym tytule - "More Extinction". Zresztą cały początek płyty jest skonstruowany na zasadzie: "cicho, głośniej, ekstatyczny szum" + "transowe chillouty". Jednak taki układ nie nudzi - kawałki należące do pierwszej kategorii są pełne czarującego hałasu, pulsacji, melanżu barw i dźwięków, a te spokojniejsze harmonizują muzykę, zagęszczają napięcie, które wybucha w następnym utworze. Jednak od piątego na liście "Outer Banks" Amerykanie nie mają litości dla naszej wrażliwości zasypując nas wydmą wspaniałych melodii, polichroniczną paletą dźwięków obezwładniających niczym taniec algierskiej tancerki. Chciałbym zwrócić szczególną uwagę na dwa utwory: "Dead Vines Blueas" i "Origin-ing" świadczące o fascynującym synkretyźmie muzycznym. Pierwszy to kolaż zagrywek gitarowych i rytmiki rodem z teksańskiego bluesa(!), postrockowej konstrukcji nastroju przenoszący nas na rozgrzaną słońcem pustynie; drugi oparty o świetną, iście rock&rollową linie basu(podejrzanie przywodzącą na myśl basowe dźwięki z utworu "Europenian Son" Velvet Underground) połączoną ze stylem budowania napięcia Godspeed You! Black Emperor daje nową jakość dźwiękową trafiającą do wszystkich zmysłów. I już tylko tutyłowy kawałek koncentrujący cały klimat płyty - trans i szaleństwo, synestezje wrażeń i czar arabskiego miasta - w jedym dźwiękowym szaleństwie. Muzyka nieskalana żadnymi słowami, gwałtowna i spokojna zarazem - niczym pustynia o poranku.




Muslimgauze "Baghdad"





Z arabskiej pustyni przenosimy się w zaułki Beirutu - miasta, gdzie stare i gwarne arabskie targowiska znajdują się obok modnych lokali z muzyką klubową, tradycyjna arabska kultura miesza się z wpływami nowoczesności tworząc nową jakość. Właśnie w takie miejsca prowadzi nas angielski muzyk Muslimgauze - fascynat arabskiej tradycji - Europejczyk w świecie Wschodu. Artysta utożsamiany z muzyką elektroniczną(choć odrzuca komputery w procesie twórczym korzystając tylko z analogów) znalazł idealny środek wyrazu dla charakteru tamtej rzeczywistości - rytm. Używa go na dwa sposoby - pierwszy, bardziej tradycyjny to oparcie utworu o transowy dźwięk bębnów wymieszany z orientalnymi zaśpiewami, samplingiem i, jeszcze drugoplanowymi, liniami basu. Inteligentnie wykorzystane efekty dźwiękowe utwory nie nudzą, dają raczej efekt przemyślanego i lekkostrawnego ekletyzmu stylistycznego. Jednak większą część płyty można jednoznacznie zdefiniować jednym słowem - dub. I właśnie w tym miejscu przekraczamy granice pomiędzy klasycznymi środkami wyrazu, a skorzystaniem z współczesnych technik kreacji muzycznej, wchodzimy do klubu naprzeciwko z drugiej strony ulicy - na pierwszy rzut oka niczym nie wyróżniającego się od innych, naprawde przesiąkniętego śpiewem mezuina i zapachem egzotycznych przypraw. Nasycenie potężnymi, tłustymi(niemalże jak w dubstepie) basami, inteligentne wykorzystanie elektroniki - te dźwięki są jak Czarny Kamień - monumentalne, gęste i czarne jak noc nad Rub Al-Chali i pełne mistycznej mocy. Pokłon w strone Mekki jak najbardziej na miejscu.

piątek, 14 grudnia 2007

Mönster "Death Before Disorder"

        
 
Wiecie jak to jest, kiedy wracając w piątek do domu potrzebujecie solidnego kopa, który doda energii przed nadchodzącym weekendem. Chłopaki z Monster swoim albumem "Death before disorder" przetrącili mi miednice. Nemcy generują rasowy, nowocześnie brzmiący d-beat podrasowany motoryką rodem z hordy pana Lemmiego. Zresztą nietrudno zauważyć, że ostatnimi czasy wiele zespołów nagrywa w stylistyce, którą określono crust'n'roll - Monster również do tego wszechobecnego przyrostka, ale u nich "roll" jest zastąpione przez "raw". Dziesięć kawałków, dwie gitary, sekcjaca w myśl motto "gdzie sie człowiek spieszy tam się diabł cieszy" i wrzeszczący wokalista - jazda na maksa, cytując znajomego wiksiarza. Mega drapieżne brzmienie, ściana gitarowych riffów za nic mająca melodie, gra bębnów za którą dziękujemy Discharge już od 25 lat - nawet zwolnienia wywołują nagłe pragnienie do użądzenia pogo na przystanku autobusowym. Jednak nie bójcie się - wbrew pozorom nie jest to nudna sieczka - pojawiają się ciekawe drugoplanowe motywy gitar, perkusista ma w zestawie więcej nż jeden werbel, a wokalista pomimo srogiej chłosty, jaką serwuje nam swoim rykiem ma swoisty feeling, któremu brakuje 3/4 crustowych kapel. Cała płyta trwa 20 min - idealna ilość czasu do znalezienia butelki, szmaty i benzyny oraz zrobienia z niej użytku.

czwartek, 13 grudnia 2007

Merzbow "1930" (słuchawki)


Prawde powiedziawszy zawiodłem się podczas dzisiejszego odsłuchania dźwięków generowanych przez pana Akite. Liczyłem na prawdziwy soniczny atak wrzynający się w mózg, więcej parszywego i agresywnego hałsasu, a dostałem porcje muzyki(?!), od której nawet nie zaczeła bolec mnie głowa! Merzbow generuje świetne basy (1930) na częstotliwościach przywodzące na myśl widok brudnej kupy mięsa - i za to "mistrz noise", jak mają w zwyczaju mówić co niektórzy entuzjaści, ma dużego plusa. ale pozatym? Szum jest zbyt mało ziarnisty, przelatuje obok, dopiero pod koniec "degradation of tape" nabiera mocy. Charakterystyczne "wkręcające się taśmy" straciło swoją pierwotną moc, Pisząc na bieżąco - czytałem właśnie tekst "luźna refleksja o niose" i skupiając się na tekście(tragicznym zresztą - jak to skomentowano; "autor pewnie walił konia nad słownikem wyrazów trudnych") i straciłem kontakt z dźwiękami płynącymi słuchawek. Oznacza to, że Akita nie potrafi skupić mojej uwagi - jego zamysł dźwięków pierwotnych, pierwszoplanowych i wychodzących nam naprzeciw stracił siłe. Albo po prostu wokół mnie jest zbyt wiele hałasu.

Envy "Insomniac Doze"


Screamo jest gatunkiem wyrażającym w bardzo ekspresyjny sposób gwałtowne emocje, młodzieńczy bunt jeszcze niewyblakłych myśli. Post rock jest muzycznym medium dla subtelnych wrażeń, impresji oddających pełną paletę wzruszeń, pełen romantycznego ducha. Oczywistością było, że znajdą się wrażliwcy, którzy wpadną na pomysł połączenia tych dwóch gatunków powstałych u początku poprzedniej dekady - właśnie taki projekt stworzyli Japończycy z Envy. Pomimo odległości od USA - kolebki posthardcore Japończycy zaczeli generować hałas już w 1992 roku. Jednak "Insomniac Doze" sygnowane datą 2006 jest moim zdaniem apogeum ich twórczości. Siedem utworów o średniej długości dziewięciu minut miazdży natężeniem emocji, zmiennością struktur, niespodziewanymi woltami brzmieniowymi. Głównym założeniem jest wymieszanie przesterowanych hałasów i krzyczanego wokalu z fragmentami(nie wstawkami, lecz pełnoprawnymi częsciami utworów!) lirycznymi, zbliżającymi się estetycznie do drugiej fali postrocka spod znaku Mogwai czy nawet GY!BE(co ciekawe te dwa zespoły nagrywają dla jednej wytwórnii; co więcej wokalista Envy nagrał ze Szkotami piosenkę "I Chose Horses" z płyty "Mr. Beast"). I właśnie te stopniujące napięcie partie są największym atutem płyty - stopniowo dawkowane napięcie doprowadza nas do szaleństwa - gdy pojawia się ściana hałasu i melodii w pełni oddajemy się muzyce. Najlepszym tego dowodem jest 15-minutowy(!) utwór "The Unknown Glow" gdzie hałas trwa łącznie cztery i pół minuty, a mimo to nie ma ani sekundy nudy - zestawienie impresyjnych pasaży i melodyjnych riffów robi niesamowite wrażenie. Album charakteryzuje świetnie dobrane brzmienie - kiedy napięcie wzrasta pojawia się syntezator wypełniający drugie tło, gitary brzmią delikatnie,a sekcja rytmiczna dawkuje coraz więcej emocji, które wybuchają w pełni wraz ze świetnie dobranym dźwiękiem przesterowanej gitary - nie jest to typowe hardcorowe brzmienie - bliżej mu postrockowemu "szumowi". Jedyny słabszy element tego wydawnictwa to japoński wokal - wrzask jak najbardziej pasuje do konwencji, ale fragmenty mówione nie zawsze wydają się na miejscu. Na szczęscie śpiew nie jest wysunięty na pierwszy plan i nie burzy spójnego charakteru muzyki. Podsumowując moge polecić ten świetny album każdemu fanowi muzyki post: tym hardcorowym, by odnaleźli świeżość w konwencji i zakosztowali nieco subtelnych dźwięków; fanom post rocka, by odkryli, że ten gatunek nie kończy się na Explosions In The Sky i można go połączyć z brutalniejszym hałasem. Ale przede wszystkim polecam Envy wszystkim poszukującym w muzyce jej meridum - emocji.

środa, 12 grudnia 2007

F-noise "DTRASH34"


Co prawda ilustracja obok nie jest okładką albumu rosyjskiej formacji F-Noise, ale w pełni oddaje charakter muzyki, którą tworzą. Bazą wypadową dla ataku sampli, bitów i przesterowanych wrzasków jest digital hardcore. Ten crossover agresywnego pank rocka i radykanej elektroniki(gabber, breakbeat)daje nam naprawde wybuchową mieszankę naładowanej złością muzyki,która przenosi słuchacza w zdegerenowaną cyberpankową rzeczywistość brudu i hałasu. Rosyjscy muzycy nie zamykają się jednak w dh schematach wyznaczonych piętnaście lat temu przez Aleca Empire i spółkę - ich muzyka jest naprawde świeża i pomysłowa. Pojawia się wiele zwolnień z transowymi bitami połączonymi z recytowanymi tekstami(po angielsku i rosyjsku)i noisową elektroniką w tle. Jednak pomimo sporej ilości mniej radykalnych temp(w przeciwieństwie do jednoznacznie zaangażowanych i typowych dla sceny hc/punk tekstów) są też fragmenty naprawde agresywne,z twardym, prostym bitem i typowymi dla dh zapętlonymi riffami. Jednak większość rytmów z 4/4 ma tyle wspólnego co house z breakcorem - czasem te "łamańce" odbierają energie zawartą w wykrzyczanych wokalach połączonych z samplami. ale właśnie te noisowe sample są dla mnie największym plusem DTRASH34 - drażniące, czasem ocierające się o power electronics, mocno "harsh" włączają do tej muzyki przekaz: "fabryki w waszych mózgach dokonają autozawłaszczenia + cierp chuju, może ci na zdrowie wyjdzie". Album pomimo, że trwa niemalże godzine nie nudzi, kawałki są urozmaicone, pojawi się nawet kower Beastie Boys "Sabotage" - bez profanacji, solidnie wykrzyczany, z inteligentnym wykorzystaniem sampli, jednak kiedy do gry wchodzą breakowe bity słabo słychać świetny motyw przewodni orginału. Podsumowując, album polecam wszystkim fanom muzyki wściekłej, eksplorującej nowe ścieżki muzycznego hałasu, pełnej punkowego ducha, ale dającej nowe wrażenia estetyczne. I wieszczącej atmosfere niedalekiej przyszłości.

post testowy

post testowy z dedykacją dla motywującej mnie motywacji