czwartek, 21 lutego 2008

? ; .. !

Totalne zaskoczenie - zapętliłem się w megatandetnym kawałku z radia: Rooney "When Did Your Heart Go Missing?". Refren wbija się do głowy z subtelnością ostrej amunicji napełnionej przesympatyczną przebojowością i brakiem czegokolwiek niesympatycznego. Komercja, totalny brak polotu, szczerości i głębszej myśli, ale co tam - daje rade!

http://pl.youtube.com/watch?v=0qoL-9jGaZc


ps. Dzisiaj stwierdziłem, że moje "recenzje" mają skłonności do odpływania w przegadane i infantylne teksty pozbawione konkretów, więc od dzisiaj bedę starał się pisać nieco konkretniej. Oi!

Parts & Labor "Mapmaker"




Dzisiaj wracając do domu spojrzałem bezpośrednio w Słońce(chociaż było pochmurnie), zaczęły biegać mi przed oczami kolorowe mrówki i przypomniałem sobie, że najnowszy album Parts & Labor już od pewnego czasu migocze sobie na dysku czekając na opisanie.
Ten album to porcja roziskrzonego, pełnego prześwietlonych krajobrazów i szczerych emocji dźwieków rodem z alternatywnego Nowego Jorku. Chłopcy(bo grzechem mówić o ludziach grających tak rozdygotaną muzykę panowie) generują we trzech(plus Tyondai Braxton z Battles wspiera ich elektroniką) pulsujący zaskakująco pozytywną energią melanż noisującego indie rocka przetykanego trzeszczącą elektroniką i celtyckimi(!) naleciałościami. Pojawiają się wolniejsze piosenki(już dawno nie zafascynowałem się muzyką, której utwory można nazwać piosenkami), więcej przestrzeni do strzelania myślami w jaskółki, co jakiś czas można nawet złapać oddech bujając się w lewo i prawo(bezruch jest niemożliwy). Odchodząc od bardziej surowego brzmienia wcześniejszych płyt pogrążąją się w zaskakujących melodiach rozbijających się pomiędzy nerwowymi bębnami, skokach natężenia energetycznego i zaśpiewanych z młodzieńczą werwą tekstach. "Mapmaker" cyka, skwierczy i faluje antydojrzałą, pełną punkrockowego ducha ekspresją. Zresztą zdobycie się na stwierdzenie, że słuchamy pełnoprawnego punkowego albumu jest uzasadnione w pełni: przy tych hałasach chce się skakać, nonszalancja i hałas jest, bezczelność i nowatorstwo nawet takiego marudę jak ja wprawiają w klimat wiosennych spacerów pełnych dziwnych rozmów, sekundowych pejzaży i zabawnych min przed lustrem. Radosny eksperyment, dziwaczna aura dziecięcej przekory i niebanalnej radości ze wszystkiego co jeszcze nie ma nazwy - jeśli tego nie posłuchasz to jesteś dorosły!

poniedziałek, 18 lutego 2008

Byla & Jarboe "Viscera"




Kolejny raz pani Jarboe kolaboruje z nietuzinkowymi artystami(tym razem ambientowo-postrockowy duet gitarowy Byla) i kolejny raz powstaje porcja gęstej do utraty tchu, miażdżącej masy muzyki. Jarboe jak zawsze niebanalnymi, pozbawionymi zbędnych słów wokalizami - czasem subtelnie-niepokojąco-melancholijnymi, czasem przerażającym wrzaskiem - wtapia się w pochłaniającą słuchacza ścianę dźwięku; muzycy generują hałas w pierwszej myśli kojarzący się z instrumentalnym, niesamowicie skondensowanym, instrumentalnym black metalem bez perkusji i basu, gdzie gitary zastępuje elektroturbina. Dużo niezestrojonych ze sobą elektroturbin. Jednak po głębszym wsłuchaniu(nie sposób słuchać tej płyty inaczej niż głęboko) okazuje się, że naszą świadomość atakuje nic innego jak dźwięk gitary - sprzęgniętej i zagęszczonej faktury zmasowanych i w gruncie rzeczy minimalistycznych dźwięków. Jednak pomimo pozornej regresywności od pierwszej do ostatniej minuty nie istnieje nic innego jak szara, pulsująca masa płynąca w poprzek myśli. Jednak jak każde transowe przeżycie ten album również posiada wiele czekających na odnalezienie płaszczyzn i punktów przesilenia. Spod płaszcza hałasu wyzierają ślady niepokojącej, choć dla odmiany wielobarwnej elektroniki, melodie(!) wyśpiewane przez byłą podporę Swans. Zresztą same gitary nie są bezmyślnym wrzaskiem metalu i przetworników - pasaże huku, czy wręcz linie melodyczne mieszające się z klawiszami w ostatnim utworze "19:45" (gdzie zresztą gra gość - gitarzysta eksperymentalnej grupy rockowej Orthrelm) połączone z niskim, brudnym i gładkim niczym mur berliński brzmieniem dają niesamowity efekt. Zresztą ostatni utwór daje nam odczuć siłę tej płyty - leżącą w indywidualnych wizjach muzyków mieszających swe pomysły w jednolitą konsystencje. Jednak nie całe 55:26 minut muzyki to monolit szumu wymieszanego z gruzem - utwory "02:28" i "06:41" to instrumentalne przerywniki - subtelnie i z wdziękiem zagrane na gitarze łączniki mas dźwięku. Odchodzące od ogólnego zamysłu płyty, odświeżające i ożywiające tonącego w zalewie mas dźwięku słuchacza. Jednak ten akt tonięcia daje w swym rozwibrowanym lęku swoistą ulgę - trans bezwoli oczyszcza. Jednak nie jest to oczyszczenie przez atak, jak w zwyczaju ma oddziaływać "klasyczny" noise - brakuje tu niebezpiecznych częstotliwości, dzikiej destrukcji sonicznych i często bezmyślnego, miałkiego hałasu. "Viscera" to dzieło dokładnie przemyślane, zaskakujące niejednoznacznym nastrojem, budzące strach, ale i przelewające w odbiorce świeżość oczyszczenia. Niepokój hałasu godny tylko ciszy.